piątek, 12 lutego 2010

"The boy in a striped pyjamas" ("Chłopiec w pasiastej piżamie")

Na wstępie muszę zaznaczyć, że jeśli szukacie jakiegoś filmu, by odprężyć się po męczącym dniu, to absolutnie nie sięgajcie po "Chłopca...". Bynajmniej nie chcę Was do niego zniechęcić, ale to nie jest film typu "obejrzyj-zapomnij", tylko raczej "obejrzyj-zastanów się". I to nie nad samą fabułą, bo ta jest dość prosta, ale nad problemem, który w filmie został poruszony.
Akcja została osadzona w czasach II wojny światowej w Niemczech. 8-letni Bruno mieszka razem z rodzicami w Berlinie, jednak jego ojciec, wysokiej rangi oficer, ma objąć stanowisko naczelnika obozu koncentracyjnego. Cała rodzina wyjeżdża więc na wieś, zostawiając za sobą dotychczasowe życie. Chłopiec stara się poznać miejsce, w którym przyjdzie mu od teraz mieszkać, dlatego łamie zakaz ojca i udaje się poza teren posiadłości. Podczas zabawy w lesie Bruno zauważa ogrodzenie obozu (o którego istnieniu oczywiście nie miał pojęcia) i chłopca siedzącego po jego drugiej stronie. W ten sposób poznaje Szmula - żydowskiego więźnia obozu. Chłopcy pomimo tego, że całkiem od siebie różni, zaprzyjaźniają się.
Tak w skrócie wygląda fabuła. Jak mówiłam, dość prosta. Aczkolwiek jak się już ogląda, to nie można oczu odlepić od ekranu. Film niezwykle wciągający, a przede wszystkim poruszający. Ja osobiście jestem bardzo wyczulona na tą tematykę, myślę, że jak większość Polaków. To wszystko niby zdarzyło się prawie 70 lat temu, ale rany są głębokie i będą się goić jeszcze przez długi czas. Nie skłamię, jeśli powiem, że filmów o wojnie powstały setki, jeśli nie tysiące. Ta tematyka jest trudna, a każdy reżyser pokazuje ją jakby z innej strony, trochę w inny sposób. Mark Herman pokazuje nam wojnę oczami dziecka, a więc całkiem odmienną od tej, do której się "przyzwyczailiśmy". W jego świecie obóz to farma, na której żyją rolnicy i, wbrew pozorom, jest to życie szczęśliwe i spokojne. Jego przekonania wypływają stąd, że ojciec, mimo iż morderca i nacjonalista, próbuje go uchronić od tej ciemnej strony życia. Nie opowiada mu o swojej karygodnej pracy, na pytania odpowiada zdawkowo. Pod tym względem jestem w stanie powiedzieć, że jest dobrym ojcem. Zresztą David Thelwis doskonale się nadaje do tej roli. Chociaż ja przyzwyczaiłam się do jego łagodnego wizerunku, taki też mnie zachwyca.
Dwa aspekty filmu, na które należy zwrócić szczególną uwagę (i się nimi zachwycić oczywiście) to obsada i muzyka. W filmie nie zostały wykorzystane żadne konkretne piosenki, ale muzyka była specjalnie skomponowana na potrzeby produkcji. W tym miejscu oddaję pokłon Jamesowi Hornerowi, za to, co zrobił w tym filmie. Dzięki niemu wydaje się on jeszcze bardziej magiczny. Aktorzy dobrani w 100% perfekcyjnie. Nie ma wątpliwości, że są to ludzie utalentowani i oddani swojej pasji, jaką jest aktorstwo. Swoją grą stworzyli film naprawdę do bólu (i łez) prawdziwy.
Po obejrzeniu nie mogłam znaleźć odpowiednich słów, które by go scharakteryzowały. Fajny, super oczywiście nie pasowały. Wszystko wydawało się albo nieadekwatne albo nie oddające emocji towarzyszących projekcji. Teraz wiem. Jest to po prostu film solidnie zrobiony, przemyślany od początku do końca i widać, że ekipa to profesjonaliści. Brawa na stojąco dla wszystkich.
Aha, i jeszcze jedno. Widzowie o słabszych nerwach niech mają pod ręką paczkę chusteczek i bliską osobę, która pocieszy (bo bynajmniej nie będą to łzy szczęścia) i rozgromi duchy przeszłości, które niewątpliwie to dzieło przywołuje.
Moja ocena: 10/10